Andrzej Sieczkowski “Pejo” PL

copyright: TETE (Tomasz Tomaszewski)


WO: Dzisiejsza rozmowa jest o tyle specyficzna, że jesteśmy w trochę innej rzeczywistości. Ostatnio rozmawiałem z Kajetanem Kajetanowiczem o tym, że ten okres wymaga zupełnie innych umiejętności. Zadam na koniec dwa, trzy pytania w tym temacie.

Czy rozmawiam z muzykiem, czy ze sportowcem, to nasza rozmowa dotyczy tego, co jest słowem kluczem do całej historii – połączenia tego, co nas kręci, czyli pasji i tego, co jesteśmy w stanie wytworzyć dzięki tej pasji, czyli wartości. Z jednej strony mówimy o pasji, z drugiej o tym, żeby z tej pasji powstała wartość, która pozwoli nam budować coś dla innych, dla siebie, a jeśli mamy szczęście – również na tym zarabiać. Zakładam, że pewnego rodzaju umiejętności, które zdobywa się pracując jako muzyk, artysta lub sportowiec, w sposób trochę nieświadomy kształtują nasz kręgosłup do tego, żeby sobie lepiej radzić w każdej innej sytuacji. Te rozmowy zawsze skupiają się na tym jak to, że robimy, w co wierzymy i robimy to w taki sposób, w jaki chcielibyśmy funkcjonować również w czasie wolnym, wspiera nas w życiu zawodowym, rodzinnym, indywidualnym. Ja to nazywam wiedzą transferową, umiejętnościami transferowymi, które przenosimy między różnymi sektorami. Czy możemy na ten właśnie temat porozmawiać?

AS: Tak, oczywiście.

WO: Na początek, trochę na rozgrzewkę – sukces. Bo ja widzę znamiona sukcesu zarówno w Twojej działalności kulinarnej, jak i artystycznej. Gdzie widzisz jego źródło – w talencie czy raczej ciężkiej pracy typu pot, łzy i zaciskanie zębów?

AS: Wydaje mi się, że to oczywiście łączy się ze sobą. Chociaż w przypadku muzyki jest to zdecydowanie talent. Jestem tego pewny w stu procentach, patrząc na osoby, z którymi się spotkałem. Głównym założycielem zespołu, który współtworzę, jest Łukasz, który jest osobą wybitnie utalentowaną – umie pisać piosenki, dobiera odpowiednie składniki. A ja ten zespół współtworzę i to daje pozytywny wynik. Trudno powiedzieć, czy to jest pot i łzy. Wychodzimy po prostu z założenia, że czasem trzeba się skupić i pewne rzeczy przepróbować, przetrawić i przejść. Tak jak w przypadku sportowca, który musi codziennie trenować, żeby osiągać wyniki i być coraz lepszym. W przypadku muzyki jest tak, że można połączyć parę rzeczy ze sobą i nagle dochodzi się do jakiegoś efektu. Czyli bardziej mówimy o wytrwałości.

WO: Czyli praca, czasami ciężka praca, ale bardziej chyba wytrwałość. Rozumiem, że ważna jest osoba, która narzuca pewien pomysł, ale istotny jest również przypadek?

AS: No tak. Myślę, że przypadek, bądź też szczęście, rzeczywiście pomaga.

WO: Tak, ale przypadki trafiają się różnym ludziom. Co wpływa na sposób, w jaki je konsumujecie bądź materializujecie? Bo części osób mogą się przytrafiać, ale nie wiem, czy każdy potrafi je wyłapać i potem z nich skorzystać. Czy macie jakąś metodę na określenie – to jest dobre, to jest złe. Nawet jeżeli Wam wyszło to przypadkowo.

AS: Myślę, że jest to intuicja. Czujesz, że w tym kierunku powinieneś pójść. W moim przypadku, gdy pojawiła się możliwość współpracy bądź też grania, wynikała oczywiście z włożonej w to pracy i czasu, ale też z sieci kontaktów, która się wytworzyła. Jeżeli jest to dobre jakościowo, no to od tego właśnie wychodzimy, to jest fajne i dobre.

WO: A były momenty zwątpienia? Bo myślę, że nie za każdym razem każdy pomysł jest znakomity. Wracamy tutaj do wytrwałości, otwartości. Na pewno w ramach tych efektów „wow” czy momentów „aha”, pojawiły się też momenty do bani.

AS: Zwątpienie zawsze się pojawia, w momencie, w którym się próbujesz przebić przez jakieś rzeczy i nagle się zastanawiasz, czy warto iść dalej. Ten proces odbywa się cały czas, szczególnie w sztukach artystycznych, muzyce czy sztuce. Tak naprawdę zawsze się borykasz z pytaniem czy to, co robisz, jest wartościowe i czy warto się z tym dalej przebijać. Czy może zmienić zawód.

WO: Czyli trochę podświadomie ta potrzeba ciągłego próbowania i wytrwałości jest związana z czymś, co ja nazywam pokorą – nie wiem, czy też tak byś to określił. Poczuciem, że ten sukces nie jest czymś trwałym.

AS: No nie. Sukces jest generalnie, wydaje mi się, wypadkową wielu czynników. Byli sportowcy, którzy w pewnym momencie odnieśli sukces i potem słuch o nich zaginął, ale mają go na koncie mogą sobie powiedzieć: „Okej, zrobiłem to”. To jest jakiś przedział czasu po prostu, w którym możesz powiedzieć: „Udało mi się to zrobić, jestem usatysfakcjonowany, odnieśliśmy sukces”. I to niekoniecznie nawet wiąże się z aspektem finansowym, bo jak gdyby to są dwie różne rzeczy, które z tego powodu, że odniosłeś sukces, właśnie się stały. Wiadomo, że finansowa strona jest bardzo istotna, ale sukces może przynieść też inne efekty – zmieniłeś poziom w hierarchii społecznej albo się czegoś nauczyłeś, udało Ci się zrobić coś, dzięki czemu świat poszedł do przodu, albo udało Ci się stworzyć coś fajnego, co jest wartościowe i zostaje.

WO: A jeśli pomyślisz o muzyce, to co, według Ciebie, przynosi największą satysfakcję – to, że świat poszedł do przodu albo udało ci się coś zmienić, czegoś się nauczyłeś? Czy może zarobiłeś ogromne pieniądze?

AS: Niestety nie. Naszym największym sukcesem jako zespołu było to, że dzięki muzyce udało nam się zwiedzić trochę świata. To było super dla nas ważne. Marzenie o graniu koncertów i podróżowaniu, które jest dla mnie podstawową ideą grania, zostało spełnione. Zespół pozwolił nam na podróże, na zobaczenie czegoś fajnego, przeżycie czegoś fajnego, poznanie ludzi, zobaczenie świata. Byliśmy, widzieliśmy, zagraliśmy. To był swego rodzaju life experience, coś, co powoduje, że możesz sobie później śmiało odtworzyć to w pamięci, powiedzieć „było fajnie”. Nie poruszaliśmy się w zamkniętych czterech ścianach czy pomiędzy czterema klubami i to było wszystko, tylko raczej udało nam się z muzyką trochę osiągnąć i ta muzyka została w głowach ludzi, co jest też ważne. Czyli buduje jakąś więź, emocję, do dzisiaj. Produkt, który nam się udało zrobić, dzisiaj też wywołuje emocje.

WO: Z jednej strony podróżowaliście, z drugiej cały czas chyba jesteście mocno związani z Łodzią?

AS: No tak.

WO: A co było największym wyzwaniem czy trudnością w osiągnięciu tego sukcesu, jeżeli go zdefiniujemy tak, jak mówisz, jako zwiedzanie, które jest efektem grania koncertów, a koncerty były dlatego, zakładam, że ktoś Was chciał i zagraliście muzykę, która – mówiąc trochę kalką z angielskiego – rezonowała nie tylko w Łodzi. Co było największą trudnością, żeby zostać właśnie takim „travelling band”? Byliście przecież na różnych kontynentach.

AS: My byliśmy takim zespołem, który przecierał szlaki pewnym instytucjom, ale też przecierał szlaki innym artystom, którzy dzisiaj już może dzięki temu łatwiej się poruszają po świecie. Byliśmy zespołem, którego fajnie pokazać po prostu na zewnątrz. Mieliśmy wsparcie instytucji kultury i to było trudne do zorganizowania.

WO: Czyli trochę trudności związanych z byciem pionierem w jakimś stopniu.

AS: No tak.

WO: Ale myślisz, że to bardziej wynikało z tego, że nie wiedzieliście, że nie można, czy byliście tak skupieni na swoim, mieliście szczęście? Która trudność była uświadomiona, która nie? Jak to oceniasz z perspektywy?

AS: My ciągle może nie tyle uczyliśmy się na własnych błędach, ale szukaliśmy różnych rozwiązań, jak iść dalej. Raczej próbowaliśmy to robić własnym sumptem, chociaż oczywiście wiele osób nam pomagało. Trochę bardziej niezależnie.

WO: Taki start-up muzyczny.

AS: Ale to powodowało takie trudności, że nie mieliśmy bufora albo jakiegoś parasola ochronnego, tylko raczej próbowaliśmy zrobić to sami. I sami używaliśmy własnych środków bądź też gromadziliśmy możliwości wsparcia, żeby zrealizować nasze cele.

WO: A mieliście kiedyś moment, kiedy wróciliście ze swoich wojaży międzynarodowych, że musieliście komukolwiek udowadniać, że będzie ciąg dalszy tego sukcesu? Bo w którymś momencie człowiek – tak przynajmniej mówią – może stać się zakładnikiem swych osiągnięć.

AS: Zespół jest złożony oczywiście z czterech gości, ja jestem jednym z nich. Główną osią napędową tworzenia jest Łukasz i Łukasz ma zdolność do pisania bardzo fajnych piosenek i przekazania tego, jak ta piosenka powinna brzmieć i wyglądać, ma do tego doskonały zmysł. Ale też jest tak, że wspólnie szukamy pewnych rozwiązań i zajmuje nam to dużo czasu. Jesteśmy takim zespołem, który nagrywa stosunkowo mało, bo cały czas nie do końca jesteśmy finalnie zadowoleni z efektów, które próbujemy osiągnąć.

WO: Ale to nazwałbyś bardziej pokorą czy raczej ciągłym poszukiwaniem?

AS: Raczej poszukiwaniem, pokorą – nie za bardzo. Na zasadzie, że to może być jeszcze fajniejsze i lepsze, że można jeszcze spróbować się wysilić i zrobić coś lepiej, bo na razie to nie jest tak fajne, jakby mogłoby być.

WO: Pamiętam taką historię, gdy Churchill został zaproszony do Harrow School i poproszono go, żeby wygłosił kilkudziesięciominutową przemowę. On wstał, stanął na mównicy i powiedział: „Nigdy, nigdy, nigdy, ale to nigdy się nie poddawajcie”. I zszedł.

AS: Śmiejemy się, że jesteśmy już po czterdziestce i chociaż już się rzadko teraz spotykamy, to nie ma między nami czegoś takiego, że zespół nagle powie sobie „Okej, to już chyba wystarczy”. I każdy pójdzie w swoją stronę. Tylko zawsze jest tak, że gdzieś tam z tyłu głowy jest funkcjonowanie zespołu. Jest to ciągle nasz projekt życia, tak można powiedzieć. Nie mówimy sobie: „Dobra, zrobiliśmy karierę, no to w takim razie dzięki, do widzenia”. Na to jeszcze nie przyszedł czas. Wydaje nam się, że jeszcze miło ze sobą spędzamy czas i grając razem, wnosimy coś ciekawego i nowego. To, że pojawiamy się rzadko – bo teraz pojawiamy się rzadko – to inna sytuacja.

WO: Zrozumiałem z wielu wypowiedzi, że Ty jesteś już nie perkusistą, tylko bardziej perkusjonistą. Ja zawsze miałem takie wrażenie, że w grze zespołu, pomimo, że jest lider, na przykład jest gitara i śpiew, to jak jedna osoba przestaje grać (gitara, bas albo śpiew), to jest dobrze, ale jak perkusja przestaje grać, to zalega niezręczna cisza. I z jednej strony wiadomo, że jest lider, który prowadzi, ale z drugiej strony, według mnie, perkusja jest swego rodzaju podstawą. Czy to, że grasz na perkusji, wynika ze świadomych bądź nieuświadomionych ról, jakie chcesz przyjmować w zespole?

AS: Wydaje mi się, że zawsze byłem jakimś fajnym ośrodkiem, nie animującym, nie na froncie, ale wspierającym na tyle istotnie, że ten filar był potrzebny. Kiedy grałem w koszykówkę, to byłem rozgrywającym pomocnikiem czyli osobą, która rozdaje piłki, nie zdobywa może najwięcej, ale dzięki niej zespół zdobywa punkty. W muzyce działa ta sama zasada – poczułem, że nie mam, może nie tyle talentu, ale potrzeby, nie mam chęci grania na gitarze, grania solówek, pokazywania się i śpiewania, mój głos nie jest wyjątkowo rozśpiewany. Nie poszedłem w tym kierunku, tylko pomyślałem sobie „perkusja, super”. Kiedy miałem czternaście lat, kumpel pokazał mi, jak się gra na bębnach i wtedy właśnie poczułem, że to jest super sprawa, że to jest to.

WO: Czy jako zespół możecie na siebie liczyć? Z tego, co mówisz, cały czas jest w was poczucie zespołu.

AS: My teraz nie spotykamy się wyjątkowo często, żyjemy w różnych krajach. Ale jest tak, że jeśli chodzi o sprawy zespołowe, to nadal tworzymy grupę. Może nie spotykamy na gruncie prywatnym, te zażyłości każdy ma jakieś inne, ale składamy sobie życzenia na święta, dzwonimy do siebie na urodziny, tego typu rzeczy. Nie traktujemy zespołu jako rzecz, która była. Dużą część czasu spędzaliśmy ze sobą razem w trakcie podróży, więc jak już do czegoś dojdzie, to nie narzekamy. Co prawda śmiejemy się, że robimy się coraz starsi, po prostu już nie jesteśmy na tym etapie, że to trzydziestolatkowie sobie podróżują i jest super fajnie. Tylko po prostu każdemu życie się trochę inaczej układa, każdy ma inne doświadczenia. I jak gdyby to też powoduje, że ten zespół trochę inaczej funkcjonuje na rynku.

WO: Chciałbym teraz przejść do innego świata, czyli świata restauracji.

AS: Ciężki okres teraz.( przypomnienie : jesteśmy w marcu 2020)

WO: Tak, jest teraz szczególnie ciężki okres, ale zanim ten okres przyszedł, podjąłeś decyzję, że chcesz prowadzić restaurację. Zanim powiesz skąd wziął się pomysł, to ciekawy jestem jaką rolę w niej odgrywasz – rozgrywającego czy może perkusisty? Gdy patrzysz na swój zespół kuchenny – kto jest solistą, kto jest liderem tworzącym piosenki, tutaj – potrawy? Czy to ty? Czy przez to, że przeszedłeś do innego biznesu, przyjąłeś inną rolę? To trzy różne pytania, ale też trochę przestrzeń dla Ciebie do opowieści.

AS: „Lokal” to pewien projekt, trochę więcej niż restauracja, a teraz nawet marka kulinarna, gastronomiczna. Pomysł na restaurację pojawił się, można powiedzieć, z przypadku, albo też ze szczęścia, bo poza różnymi kontaktami, zespół też się do niego przyczynił. Pewnego dnia spotkaliśmy się w grupie naszych znajomych, którzy lubią zespół i chcieli nam – czyli mnie i mojej żonie – w jakiś sposób pomóc w drodze życia. Powiedzieli: „Słuchajcie, my mamy trochę możliwości, wy macie fajną energię, co by było, jakbyśmy wspólnie otworzyli takie miejsce, które by łączyło galerię sztuki i klub muzyczny”. Miejsce, w którym mógłbym się spotykać ze znajomymi, grać albo realizować koncerty, w którym byłaby też gastronomia. No i żeby wszystko się spinało finansowo. Byliśmy wtedy, lub też ja byłem, w momencie poszukiwania swojego kolejnego swojego miejsca na ziemi jeśli chodzi o czas poza muzyką. Miałem trochę więcej czasu, bo skończyłem pracę przy festiwalu Łódź Design i rozglądałem się co dalej. Więc z parą przyjaciół, małżeństwem, stwierdziliśmy: „Jeżeli wy uważacie, że możecie spróbować nam pomóc, no to my kombinujemy i szukamy. Może to jest dla nas jakiś fajny sposób.” I tak się narodził „Lokal”. Wcześniej nigdy nie pracowałem w gastronomii. Wiesz, są takie osoby, które po prostu siedzą od początku w gastronomii, za barem, pracują jako kelner, barman, barista i marzą o własnej knajpce. Ja zawsze wychodziłem z innego założenia, obserwując życie we śnie, że fajnie byłoby mieć taką małą kawiarenkę, dla znajomych, podawać kawę, może przy okazji coś zrobić ciekawego, coś, co rozrosłoby się w galerię sztuki i organizację wydarzeń.

WO: Czyli to nigdy nie był koncept związany wyłącznie z gastronomią?

AS: Tak, to była podstawa naszej działalności i przez parę lat udawało nam się to fajnie łączyć. Od początku postawiliśmy na dosyć wysoki poziom. Udało się zbudować taki zespół, że nagle się okazało, że ta restauracja przynosi również zyski. Widać było na rynku albo wśród ludzi, że oni tego potrzebowali.

WO: Czy ty wiedziałeś, że oni tego potrzebują, czy to było raczej przypadkowe odkrycie?

AS: Otwiera się „Lokal”. Co to jest „Lokal”? Otwiera go ktoś, „Pejo”, Andrzej Sieczkowski. Ma to być knajpa, może jedzenie, może coś innego. Nagle na tym otwarciu, siedem lat temu, pojawia się prawie tysiąc osób. Mówię sobie: „Kurcze, co jest grane”. To nie jest otwarcie dla stu osób, które się spotykają, żeby coś zrobić, tylko duże wydarzenie o charakterze społecznym. Wiadomo, że potem się szybko pootwierały miejsca konkurencyjne. W efekcie „Lokal” też przeszedł pewną transformację.

WO: Czy Twoje menu jest spójne z tym, co według Ciebie powinno się jeść? Czy nie dopuszczasz niektórych pomysłów? Jak jest z jedzeniem jako takim?

AS: Staraliśmy się stworzyć coś takiego, co byłoby spójne z naszą ideą życia i zdrowego podejścia, i żeby jedzenie, które podajemy, było trochę artystyczne, ale też ciekawe. I to spowodowało, że „Lokal” do dzisiaj nie jest miejscem, o którym można powiedzieć, że ma komercyjną kuchnię, gdzie są sprzedawane burgery, makarony i pizza. To kuchnia, która wychodzi bardziej z pasji osób, które ją tworzą albo nadzorują. Tak jak wspomniałem, właśnie moja w tym rola jest taka, że ja szukam osób do współpracy. Tak jak w piłce nożnej – budujesz zespół, to szukasz napastnika, który będzie strzelał bramki, dobrego bramkarza, dobrego pomocnika. Szukamy właśnie takich trochę osób, i nawet jeśli nie potrafią gotować, to może uda nam się znaleźć coś, czego jeszcze na tym rynku łódzkim nie ma. To nam się w pierwszej odsłonie „Lokalu” udało zrobić zdecydowanie. To było coś, czego na rynku w Łodzi jeszcze nie było. „Lokal” prowadzili młodzi ludzie połączeni pasją. Ja zawsze starałem się i staram się do dzisiaj dawać w pewnych kwestiach dużą przestrzeń do działania.

WO: Pomówmy o rzeczach nowych, o innowacji, o podejmowaniu ryzyka, które jest według mnie elementem zarówno działalności artystycznej, jak i restauracyjnej. Patrząc na dzisiejszy czas, ryzyko jest w ogóle elementem mocno obecnym w naszym życiu. Kiedyś powiedziałeś, że poprzez to, że korzystasz z małej ilości instrumentów, zmuszasz się do kreatywności w poszukiwaniu czegoś nowego. I te ograniczenia powodują, że siłą rzeczy musisz coś wymyślić. Myślę, że na rynku łódzkim jest to bardzo powszechne, ale czy to jest właśnie taka złota metoda na szukanie nowych rzeczy, czy może jedna z wielu?

AS: W tworzeniu muzyki wychodzimy od bardzo minimalnych rzeczy, takich jak właśnie grzechotka, ograniczenie liczby instrumentów perkusyjnych, rzeczy hałasujących, chcemy stworzyć jedynie podstawę tego wielopłaszczyznowego rytmu. Jeśli chodzi o restaurację, to też mamy ograniczenia techniczno-sprzętowe, z własnej woli stworzone, w taki sposób, żeby kreatywność osoby budującej kartę była jak najbardziej widoczna. Ograniczamy nasze pole tak, żeby coś stworzyć bardzo prostymi metodami.

WO: Chodzimy płynnie między muzyką a jedzeniem. Czy jako dziecko grałeś na garnkach i na pokrywkach?

AS: Pamiętam, że jako dziecko raczej skakałem po łóżku, muzyka na mnie działała energetycznie. Nie wydaje mi się, żebym miał zestaw perkusyjny z garnków. Ale na przykład fajne było nagrywanie na wideo naszych występów, takich na jakiś szczotkach zamiast na gitarach. Bawiliśmy się w nagrywanie wideoklipów.

WO: Wydaje mi się, że artysta zawsze ma kłopot z ostatecznym zadowoleniem z dzieła. Bo zawsze pewnie można zrobić coś lepiej. Gdy wyobrażasz sobie udany dzień w „Lokalu”, to co musi się wydarzyć, żebyś na koniec dnia mógł powiedzieć: „Jestem uśmiechnięty, to był dobry dzień”.

AS: W restauracji, bez względu na liczbę gości, jak ktoś nam naprawdę powie miłą, fajną, rzecz albo przekaże, że polepszyliśmy mu humor, nastrój, że ta przestrzeń bądź też pobyt w „Lokalu” w nim coś zmienił …

WO: Czyli wracamy do doświadczenia.

AS: … to jest super.

WO: Czyli trochę podobny rodzaj komentarza do tego, jaki można usłyszeć po nagraniu albo po zagraniu koncertu, po nagraniu dobrej płyty. A gdybyś miał wybrać: muzyka czy restauracja, co byś wybrał? I czy to w ogóle jest wybór?

AS: Trudny to wybór, chociaż muzyka wywołuje we mnie większego rodzaju emocje. Restauracja jest miejscem spotkań i to jest super, to też jest potrzebne. To jest coś, co powoduje, że ja mam możliwość spotkania się ze swoimi znajomymi.

WO: Czyli poprzez muzykę i kuchnię możesz tworzyć sieć ludzi, z którymi – nie chce zabrzmieć górnolotnie – budujesz pewnego rodzaju wspólnotę.

AS: No tak, na tym to polega. Zespół też tworzy wspólnoty ze swoimi fanami, ale jest to bardziej na takiej zasadzie, że ty jesteś wyciągnięty jako muzyk, który jest na scenie. W restauracji idzie to w drugą stronę – ty gościsz kogoś u siebie i to jest część twojego domu. Ja to tak odbieram. Jak gdyby zapraszasz ich do siebie. Inaczej się otwierasz muzycznie na spotkania i wyrażasz swoją ekspresję na scenie, przekazujesz energię. W przypadku restauracji to ludzie dają tobie poczucie, że okej, fajnie tu jest, naprawdę czuję się dobrze, fajnie że się spotkaliśmy i wiesz, to jest twoja zasługa. Relacje idą w drugą stronę.

WO: A czy budując bądź swoją rolę w zespole, zespół bądź restaurację miałeś jakiś wzór lub mentora, którego mogłeś się zapytać „co byś zrobił na moim miejscu”? Czy to może bardziej intuicyjne, wynik pracy organicznej i uczenia się na błędach?

AS: Nie, nie mieliśmy żadnych wzorów. W przypadku gastronomii sami tak naprawdę nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Więc nie wiedzieliśmy, czego się możemy spodziewać. Bo to miejsce nie tylko serwowało potrawy, ale też budowało ciekawe spotkania, ciekawe imprezy, wspólne przeżycia. To wcześniej nie miało miejsca w naszej społeczności w Łodzi. Na początku takim miejscem była częściowo kawiarnia „Owoce i Warzywa”, która nie tylko wychodziła z oferty czysto kawiarniano–gastronomicznej, czyli kawa, bar, alkohol, kanapki i ciastka, ale też proponowała coś więcej, kulturę, cały program. To na początku było w Łodzi bardzo pionierskie.

WO: Dochodzimy do odwagi w robieniu rzeczy, których nikt wcześniej nie robił, na zasadzie: „Spróbuję, mam wsparcie w ludziach, z którymi mogę to przegadać, uzgodnić, ale próbuję czegoś nowego”. Czy masz jakiś pomysł co dalej? Bo w międzyczasie jeszcze pojawił się Buffet, był też Format. Czy chcesz dalej próbować? Szczególnie teraz, kiedy sytuacja jest specyficzna. Ale może najpierw zadam pytanie czy miałeś pomysł zanim ta sytuacja związana z wirusem się wydarzyła?

AS: To jest walka oczywiście, o miejsce i o możliwość spełniania własnych pomysłów albo szukanie kolejnych, ciekawszych. Buffet czy poprzednie miejsca to były projekty krótkotrwałe. Zastanawiam się nad przyszłością w ogóle gastronomii w tym aktualnie dla nas wyjątkowo trudnym momencie, zaczynam myśleć dwutorowo: czy warto to jeszcze trzymać, bo jest to potrzebne, czy na przykład to miejsce przenieść, stworzyć coś zupełnie innego i ten projekt zamknąć, wykorzystać zdobytą wiedzę do czegoś innego.

WO: Czyli cały czas to jest droga? Pomysły są, kwestia jest pewnego rodzaju wiary kiedy będzie najlepszy moment. Czy ta odwaga w próbowaniu nowych rzeczy jest częścią DNA Andrzeja Sieczkowskiego?

AS: Śmieję się, że jestem muzykiem samoukiem, więc jakby nie do końca czuję się pełnowartościową osobą, która mogłaby samoistnie założyć band i grać tam pierwszą rolę. Zawsze byłem jednym z filarów ..

WO: Filar to mocne słowo

AS: W przypadku grania dostawałem takie pozytywne słowa, że gdy się pojawiam, to dopiero nabiera życia. W przypadku restauracji też jest tak, że nie jestem biznesmenem, bardziej chcę coś ciekawego stworzyć albo przeżyć, niż zarobić. Stworzyć jakąś wartość w tym miejscu. Chciałbym, żeby przy kolejnych projektach ludzie sobie mogli powiedzieć „super, fajne”. Tak jak w przypadku zespołu. To nie jest zespół, który zdobył złotą płytę i odbębnił czterdzieści koncertów w Łodzi, w Wytwórni, tylko zespół, który nagrał taką płytę, która za 15 lat też będzie dobrze odbierana.

WO: Albo zespół, który przetarł szlaki innym polskim zespołom, w South-Western w Teksasie. Bo chyba byliście pierwszą polską kapelą na SXSW?

AS: Tak. To była eksplozja albo drobny eksport polskiej kultury zagranicę. Rzeczywiście byliśmy takim zespołem, który w pierwszej kolejności był wysyłany. Zawsze sami staraliśmy się być zauważani, a instytucje nam pomagały. Bardziej myślę w takim kontekście, że szukam dla siebie takiego miejsca, żeby budować rzeczy, które zostaną komuś w głowie.

WO: Jeśli chodzi o zostawanie w głowie, to tak sobie myślałem: Lemmy Kilmister, niestety już pośmiertnie, miał drink „Lemmy” sygnowany przez Jacka Danielsa, Sammy Hagar ma produkcję tequili, Iron Maiden ma piwo Trooper. Czy kiedyś myślałeś o daniu o nazwie L.Stadt albo Pejo, ewentualnie jakimś drinku, zrobionym korzystając z twojego ulubionego, prostego, bardzo niepozornego instrumentu jakim jest shaker?

AS: Nie, ja mam w miarę kontrolowaną słabość do alkoholu, nie jestem pełnej krwi rockandrollowcem, żeby zrobić drinka. Ale w karcie w „Lokalu” mamy coś takiego, co się nazywa „Napar Peja”. To jest mój napar – po prostu imbir z miodem i miętą.

WO: Czyli akurat dobry na taki czas, żeby się rozgrzać i poczuć siłę.

AS: No więc właśnie. Wydaje mi się, że to odpowiedni napój na wzmocnienie. Ale nigdy nie miałem takich pomysłów. Bardziej myślałem o tym, żeby stworzyć markę, może jakiś napój typu Lokal albo L.Stadt. Bardziej w takim kierunku. Ale to są takie tylko dodatkowe rzeczy, nie podstawa.

WO: Czy są momenty, zarówno restauracyjne, jak i zespołowe, których żałujesz i mówisz: „Trzeba było coś innego zrobić”? Rodzaj lekcji, która spowodowała, że potem podjąłeś zupełnie inne decyzje.

AS: Trudno powiedzieć, bo to była droga. Wydaje mi się, że jako zespół mogliśmy w pewnym momencie pójść bardziej za ciosem, szybciej. Ale czy „szybciej” oznacza „lepiej”. Trudno to powiedzieć.

WO: Nigdy nie będzie dwóch równoległych rzeczywistości.

AS: Więc w zespole mogliśmy pewne rzeczy przyspieszyć. Baliśmy się podjęcia pewnych decyzji, co spowodowało potem, że trochę traciliśmy rozpęd.

WO: To ja w takim razie chciałbym jeszcze zapytać o jedną rzecz, patrząc na „Lokal” i na ekologię i pewnego rodzaju zasady, którymi się kierujesz w relacjach z ludźmi. Czy są jakieś zasady, które szczególnie ci pomogły w budowaniu tej przestrzeni, z którą ty dzisiaj się identyfikujesz? Czy jest coś szczególnego, co powoduje właśnie, że to jest twój taki barometr dobrych decyzji bądź kompas, który cię kieruje? Czy są jakieś wartości, które czasami cię stopują, ale czasami powodują, że właśnie to jest ta decyzja?

AS: Ja zawsze czuję, że taką wartością jest szczerość bądź też uczciwość. Jeżeli czujesz, że projekt jest wykonywany uczciwie, albo ma jakiś szczery, właściwy przekaz, gdy dajesz siebie, to przyniesie efekt. W skali makro czy mikro, zawsze wychodzę z takiego założenia, że to, co się robi, powinno być prawdziwe, wychodzić od ciebie. I wtedy, przy połączeniu szczęścia, przypadku i wytrwałości, to okaże się sukcesem.

WO: Czyli wracamy trochę do spójności z samym sobą czy wiarygodności.

AS: To te osoby, które są z sobą wyjątkowo uczciwe i szczere i potrafią pochwalić się jakąś taką wewnętrzną spójnością. Wiesz, niekoniecznie sukces musi być związany z karierą i jakimś aspektem stricte finansowym. Świat się chyba trochę przewartościowuje. Zobaczymy, jak będzie dalej.

WO: Świat się przewartościowuje i dzisiaj Andrzej Sieczkowski siedzi w domu. Czego się teraz uczysz?

AS: Wiesz, ten czas spędzamy w domu trochę na siłę. Ja teraz naprawdę wyjątkowo dużo czasu znajduję na różne rzeczy. To jest super po prostu, że to jest ten czas, że emerytura już mnie spotkała. Zaczynam myśleć o tym, że rzeczywiście gastronomia jest wyjątkowo pochłaniającą dziedziną pracy. Gdzie mnóstwo jest dodatkowych wyrzeczeń, musisz koordynować albo łączyć i ten proces jest mocno absorbujący. Traktuję pracę w gastronomii jako ciągłą walkę w jakiejś sytuacji kryzysowej.

WO: Dla niektórych tak wygląda gra na perkusji – jak walka z sytuacją kryzysową, gdzie każda kończyna biegnie w swoim kierunku.

AS: A teraz zaczynam myśleć o tym, że właśnie zaczynam mieć nad pewnymi rzeczami więcej kontroli. Tak jak na przykład gra na perkusji. To o tyle jest istotne, że to właśnie ty trzymasz ten trzon i od ciebie zależy to, jak cały band będzie brzmiał.

WO:  Masz doświadczenia z kuchni, doświadczenia z zespołu, doświadczenia z gry na perkusji. Czy Andrzej Sieczkowski chce coś przekazać swoim dzieciom?

AS: Ja teraz uczę mojego syna wytrwałości. On jest bardzo zniecierpliwiony i bardzo szybko oczekuje efektów, a mnie się wydaje, że właśnie ta wytrwałość i cierpliwość pozwoli mu osiągnąć sukces. I to co mi się też zawsze w moim życiu jakoś tam pokazuje, że ma największą wartość, ten proces czekania na pewnego rodzaju rzeczy i praca.

WO: Czyli mały krok do przodu jest zawsze lepszy niż nigdy nie wdrożona perfekcja?

AS: Tak, można tak powiedzieć. Wychodziłem też zawsze z założenia, że jeśli się pewne rzeczy będzie popychało delikatnie do przodu, te wartościowe, to one w końcu wypłyną, wcześniej czy później.


Look for others inspirations, interviews? Go for p2v